„Nigdy nie rezygnuj z osiągnięcia celu
tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie.”
Wiele razy czytałam, że żeby ukończyć maraton, to trzeba mieć silną psychikę. Ponoć pierwszą połowę biegną nogi, a drugą biegnie głowa. Czy to do końca prawda? Pewnie zależy to od wielu czynników: w dużej mierze od stopnia wytrenowania, czyli przede wszystkim licznika kilometrów jaki nabiliśmy w ostatnich miesiącach, ale też od samego podejścia do pokonania królewskiego dystansu. Opowiem, jak wyglądała moja "walka" na trasie wrocławskiego maratonu, który przebiegłam po raz pierwszy w życiu 11 września 2016.
Debiut w maratonie było to niewątpliwie najbardziej stresujące wydarzenie w moim życiu. Nie pamiętam, bym na cokolwiek kiedykolwiek czekała z takim niepokojem, jakbym zaraz miała zanurkować w nieznaną otchłań, nie wiedząc czym jest pływanie. Tydzień poprzedzający wielki dzień startu był istnym emocjonalnym rollercoasterem. W jednej godzinie zalewała mnie fala ekscytacji, bo wyobrażałam sobie wolontariusza zawieszającego mi medal na szyi po moim triumfalnym wbiegnięciu na metę i już myślałam o tych wszystkich telefonach, które wykonam do znajomych i wykrzyczę "jestem maratończykiem", a w kolejnej zaś pojawiał się niepokój i obawa, że nie dam rady, a marzenie pokonania królewskiego dystansu legnie w gruzach. Przecież największy dystans, jaki przebiegłam w życiu to było 25 km, które zrobiłam na 3 tygodnie przed maratonem. Wiem, jaki ból zaczął się pojawiać od 23 km - jakby ktoś przy każdym kroku uderzał młotkiem raz w lewe a raz w prawe udo. A przecież do ukończenia maratonu trzeba jeszcze z takim uczuciem dyskomfortu przebiec prawie 20 km... W ostatnim tygodniu przed startem wiedziałam jednak, że już nic nie zmienię. Pozostało tylko czekać do niedzieli i mieć nadzieję, że zamiast zapowiadanego 30-stopniowego żaru pojawi się nagłe ochłodzenie z przelotnym deszczem... Cóż. Sprawdzałam prognozy pogody na wielu portalach i to po kilka razy dziennie. Przecież ja z reguły biegam wieczorami (czasami nawet po pracy, po 22:00!), kiedy już słońce przechodzi na drugą półkulę a powietrze zaczyna się robić chłodniejsze. Jak miałabym poradzić sobie w takim upale?! Niestety upał się utrzymywał. "No nic, czas spróbować pobiegać przed południem" - pomyślałam w piątek poprzedzający maratoński weekend, założyłam buty do biegania i o 10:00 wyszłam z domu. Matko jedyna! Ledwo przeczłapałam 6 km i wypiłam chyba z pół litra wody w tym czasie. Zatrzymanie się na czerwonym świetle było jak zbawienie dla nagrzanego organizmu, choć przeważnie w trakcie treningów każdy wymuszony przystanek denerwował mnie. Wróciłam do domu zgrzana jakbym cały dzień wylegiwała się na plaży bez zanurzenia choćby przez chwilę w wodzie, i zniechęcona. "Za dwa dni maraton, a ja ledwo przeczłapałam 6 km" - takie myśli krążyły mi po głowie.
Kolejnego dnia, w sobotę, odebrałam z kolegą pakiet startowy. Wracając do domu, trzymałam w ręce reklamówkę, a w niej numerek startowy, koszulkę, gazetę "Runner's world", i jakieś inne gadżety... Wszystko to dla mnie. Jeszcze tylko jutrzejszy bieg i będzie medal. Byłam już na ostatniej prostej i pojawiały się myśli, żeby zrezygnować ze startu. Ale przecież w zeszłym roku odebrałam pakiet startowy i nie pobiegłam w maratonie, tylko z żalem oglądałam bieg i kibicowałam innemu koledze, który wtedy debiutował. Nie chciałam, żeby drugi raz coś mnie powstrzymało od biegu. Zmieniłam nastawienie, powiedziałam sobie, że co ma być to będzie i... totalnie wyluzowałam. Huśtawka nastrojów dobiegła końca, umysł uwolnił się od czarnych myśli, a ja poczułam się w końcu zrelaksowana. I choć zawsze przed półmaratonami, lub nawet startami na 10 km nie mogłam spać, tak w wieczór przed maratonem zasnęłam jak dziecko. Co prawda obudziłam się dwie godziny przed budzikiem, bo o 3:30 i już spać nie mogłam, ale nie czułam jakiegoś wielkiego stresu i zmęczenia. Przyszedł czas na radość i entuzjastyczne podejście. Nastawiłam się na to, że dystans przebiegnę, a jeśli się źle poczuję, lub po prostu stracę siły, to zejdę z trasy, ale przynajmniej będę wiedzieć, że spróbowałam.
No i nadszedł wielki dzień. Na śniadanie wciągnęłam Monte z płatkami owsianymi i cztery ciastka Belvita; odpuściłam tym razem kawę, żeby nie wysuszać organizmu, bo przecież i tak czekało mnie lekkie odwodnienie. Zabrałam ze sobą dobre nastawienie i wyszłam z domu. Jechaliśmy autem z koleżanką i kolegą, którzy też debiutowali. Żartowaliśmy, że być może porywamy się z motyką na słońce, ale ogólnie towarzyszył nam dobry humor. W końcu jakiś tam kilometraż w życiu wybiegaliśmy. Maraton to tylko ostatnie 42.195 km, więc czemu miałoby się nie udać?
Oczywiście był lekki strach, ale gdy się zobaczyło tych wszystkich biegaczy, to zapomniało się o tym długim dystansie, a nastawiło na świetną zabawę. Ktoś mógłby się zaśmiać: "świetna zabawa? Przecież tylko biegniesz i się męczysz". No niby tak, ale na trasie rozmawia się z innymi ludźmi, którzy akurat koło Ciebie biegną, przybija piątki kibicom, a to takie fajne uczcie, gdy ktoś Cię dopinguje. Dzień zapowiadał się upalnie, ponad 30 stopni w cieniu. Ustawiłam się w ostatniej strefie czasowej, bo przewidywałam, że maraton ukończę w czasie 4:41-6:00 godzin. Co prawda numerek startowy miałam przygotowany na czas 4:00-4:40 h, no ale zapisywałam się na kilka miesięcy wstecz i może wtedy troszkę poniosła mnie fantazja ;) Nasz strefa wystartowała około 9:15. Zaczęło się!
Pierwsze dwa kilometry biegłam bardzo wolno, bo znałam swój organizm doskonale i początek biegu traktowałam jak rozgrzewkę. Wiele osób mnie wyprzedzało. A ja nie chciałam wyczerpać energii na samym początku. Wiedziałam, że paliwo trzeba mieć na cały dystans, a przede mną było co najmniej 5 h biegu. Do godziny około 10:00 pokonałam pierwsze 10 km na luzie. Biegłam swoim tempem, czyli miarowym truchtem, większość trasy była w cieniu, słońce z resztą jeszcze tak nie grzało - a więc nie było okazji, by się zmęczyć. Na każdym punkcie z wodą, czyli co 2.5 km moczyłam gąbkę w misce z wodą i wylewałam sobie na głowę i plecy, oraz piłam wodę na zmianę z izotonikiem. Korzystałam z każdego punktu odżywczego i zawsze chwyciłam czy to kostkę cukru czy kawałek banana. Na 10 kilometrze byliśmy w okolicach aquaparku i pomyślałam sobie: "łojeju, jeszcze 32 kilometry!" i to mnie trochę przeraziło. Popatrzyłam jednak na ludzi biegnących obok mnie, ich skupione twarze i wbiłam sobie do głowy, że absolutnie nie będę się zastanawiać ile zostało do końca trasy, tylko będę biec przed siebie tak długo, jak dam radę. Oczywiście przy punktach odświeżania robiły się malutkie korki i trzeba było na chwilę przystanąć, by zmoczyć głowę i się napić, jednakże do 20 km nie stosowałam żadnych marszy, po prostu biegłam. Cały czas przede mną sunął pacemaker (zając), który prowadził na czas 4:30 h. Miałam taką cichą nadzieję, że dotrzymam mu tempa do mety, ale niestety od 18 km zaczął się oddalać, aż w końcu uciekł mi całkiem. Po chwili przegonił mnie zając prowadzący na czas 4:45... Wtedy już wiedziałam, że na pewno 5 godzin w maratonie nie złamię. Ale przecież chodziło o przebiegnięcie dystansu w limicie czasu (6h), a nie o bicie rekordów. Przecież życióweczka i tak będzie, niezależnie od czasu, w jaki przebiegnę!
Na Legnickiej, czyli przed samym półmetkiem dołączył do mnie na rowerze mój chłopak i jechał obok do samego końca. Ileż to mi dało radości i zachęciło do dalszej walki! Jak mnie zobaczył to krzyknął, że świetnie wyglądam i w ogóle nie widać, że jestem zmęczona, oraz że na pewno dobiegnę do końca! Nie ukrywam, że dodało mi to skrzydeł. Do półmetka dobiegłam około godziny 11:30 i od tego momentu zaczął się maraton. Żar lał się z nieba, a na 6-kilometrowej legnickiej nie było ani odrobiny cienia. Czułam, że jestem już zmęczona upałem. Zdarzały się momenty 10-sekundowego marszu, tak żeby na chwilę odsapnąć, bo temperatura powietrza była naprawdę wysoka. Elektroniczna tablica pokazywała, że temperatura gruntu była 50 stopni... oj tak, dało się to odczuć! Dobiegliśmy do stadionu i zaczęło mi się ciężko biec. Był już gdzieś 26 kilometr i jeszcze 16 km do końca. Miałam energię do biegu, rozmawiałam z ludźmi, machałam rękami, czasami krzyczałam, że nie wierzę, że to robię, żartowałam, śmiałam się, ale przychodziły momenty, że musiałam na chwilę zwolnić. Tempo miałam coraz wolniejsze, bo pojawiał się coraz silniejszy ból nóg. Pierwszy raz w życiu tak bardzo bolały mnie stopy! Coraz trudniej było zatrzymywać się przy punkcie z wodą, bo każde zwolnienie choćby na chwilę wybijało z rytmu, a obolałe mięśnie nie chciały już dalej znosić takiego wysiłku. Po 30 kilometrze moje nogi już wołały o pomstę do nieba! I chociaż czułam się dobrze, w słynną maratońską ścianę nie uderzyłam, to zaczęłam tracić łączność na linii głowa-nogi. Umysł chciał biec, a nogi ledwo człapały. Przede mną maszerowały całe tabuny ludzi, którzy wyminęli mnie na pierwszych kilometrach, a teraz to ja ich sztuka po sztuce powili wyprzedzałam. Od 35 km zamiast biegu zastosowałam marszobieg. Nogi tak bolały, że nie chciały już ze mną współpracować. I w taki oto sposób na 40 km wykrzesałam z siebie ostatki sił, zacisnęłam zęby i ruszyłam szybciej przed siebie, wymijając na ostatnich dwóch kilometrach chyba z setkę osób, którym już prąd odcięło totalnie.
Wbiegłam na metę, dostałam medal i poleciały mi łzy...
Tak, zrobiłam to! Ukończyłam swój pierwszy maraton w czasie 5h 25 min.
Ostatnie 5 km zajęło mi godzinę, a przecież normalny człowiek taki dystans pokonuje idąc.. Mój bieg na końcu był niewiele szybszy od tempa spaceru, bo szybciej nie mogłam.
Ale udało się! Już planuję kolejne maratony w następnym roku. Nie wiem jeszcze gdzie, ale z pewnością się gdzieś zapiszę. Uwielbiam te emocje, gdy targa mną zmęczenie a twarz i tak się raduje!
Spełniłam jedno ze swoich największych marzeń!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz